Ty mnie nawet nie drzaźnij! Jakaś cholera znalazła sobie kryjówkę za moim tapczanem w domu na wsi i kiedy pojechałem tam późną jesienią, to co noc właziła na mnie gdzieś około trzeciej po północy i gryzła tak, że swędziało do południa a zaczerwieniony, wielki bąbel, utrzymywał się i dłużej. W dzień nie mogłem niczego znaleźć, chociaż kilkakrotnie przeszukiwałem i tapczan, i jego okolice, razem z podłogą i wszystkimi zakamarkami. Nie było wyjścia. Skoro rozbudził mnie już kilka razy, to nastawiłem budzik na północ, a potem leżałem, nie śpiąc. Tuż przed trzecią poczułem jak coś po mnie łazi pod luzno rzuconą kołdrą. Zakatrupiłem drania, ale mu się nie przyglądnąłem z wściekłości. Odtąd miałem już spokój, ale szczęściem trudno to nazwać.