Na jesień, czytaj początek października, został ustalony montaż zamówionych okienek. Oczywiście firma od okien nie omieszkała przekładać kilkukrotnie owego montażu, twierdząc, że okna dopiero w produkcji, albo coś im wypadło, albo pogoda nie taka itp. Ostateczny termin został ustalony na 2 grudnia na 8 rano. W dniu pogrzebu mojej matki. Już miałam przekładać na inny termin, ale biorąc pod uwagę, że to grudzień i mrozy wraz ze śniegiem mogły nas zaskoczyć, zostało, co było ustalone. Duży z rana naginał na budowę, bo już któryś miesiąc nie mieszkaliśmy obok, i czeka...czeka...czeka...a montażystów i okien ani widu, ani słychu. On za telefon do mnie, bo czas nas goni, ja do firmy. Jest 9 z groszem a zostałam poinformowana, że ekipa już jedzie, ale mają jeszcze kawałek. To ja pytam, skąd oni są, bo firma 20km od budowy. Zza Wrocławia. Czyli ponad setka kilosów do przejechania. Zapowiedziałam, że w związku z tym, jeśli nikt nie dojedzie na czas, budowa zostanie zamknięta na czas pogrzebu, bo mąż nie będzie czekał w nieskończoność. Nic to. Przyjechali. Po 10-tej. Sami montażyści. Okien brak. Więc ja zaś za telefon. Okna ładują na auto. Normalnie bosko! Zostawiliśmy sprawę rozgrzebaną. Gdy się koło 16-tej stypa kończyła, Duży dostał telefon, że można odebrać, bo wszystko gotowe. Pojechalim, obejrzelim, przy lampach oczywiście. Panowie grzecznie powiedzieli, że okna przyjechały 2h po nich, a zanim zaczęli montować, to była prawie pierwsza. Mało tego, jakichś części im nie zapakowali i musieli dowozić, a i tak osłonek na zawiasy nie mam. No masakra jakaś. Ale okna już są ii domek inaczej się prezentuje