Skocz do zawartości

ManfredBee

Uczestnik
  • Posty

    138
  • Dołączył

  • Ostatnio

  • Dni najlepszy

    1

Wszystko napisane przez ManfredBee

  1. Z tekstu wynika, że to stan właściwy zimie. Wentylacja pomieszczenia, to nieszczelności otworów. W ciepłe dni uchylam okno na dużą część doby lub na stałe, pozostawiam otwarte drzwi, jeśli pracuję na zewnątrz i pomieszczenie jest wywietrzone. Kiedy jest upał lub zimno, okno i drzwi pozostają zamknięte. Problemem są długotrwałe chłody, kiedy wietrzenie sprowadza się do otwarcia drzwi na czas wchodzenia/wychodzenia, a do wnętrza wnosi się wodę i śnieg na butach, woda odparowuje i pozostaje w powietrzu jako wilgoć, kumulując się z czasem. Efekt obserwowany już opisałem. Ponieważ nie mam mokrych plam i nie rośnie futerko na ścianach, to nic z tym nie robię, bo takie na przykład uchylanie okna wychładzałoby dodatkowo to, nieogrzewane, pomieszczenie. Też mi się tak wydaje, ale poszedłem do sklepu po grunt, widzę "eksperta" - jest, ma luz, tknięty impulsem pomyślałem, że ot tak zapytam, a wychodzi na to, że tylko namieszał mi w głowie... Ale od czego Forum Budujemy Dom?
  2. Mam do pomalowania pomieszczenie nieogrzewane. Temperatura schodzi poniżej zera jedynie przy przedłużających się silnych mrozach. Ale zimą w pomieszczeniu jest dość wilgotno - tektura, czy płyty GK po paru tygodniach stają się wiotkimi szmatami. Nie intensyfikuję wietrzenia, bo nie mam problemów z pleśnią i tylko wychładzałbym to pomieszczenie. Pomieszczenie jest dość reprezentacyjne o tyle, że przez nie się przechodzi, wchodząc do domu. Wymyśliłem sobie, że użyję farbę lateksową przyzwoitej firmy >do wnętrz<, której mi wystarczająco dużo zostało po malowaniu pomieszczenia w domu. W internecie znalazłem informację, że nie ma specjalnych farb do takich pomieszczeń, należy jedynie wybrać farbę zapewniającą oddychanie ścian - moja podobno zapewnia. Ale natknąłem się na eksperta producenta i "od niechcenia" spytałem - okazuje się, że jego zdaniem farba nie nadaje się do nieogrzewanych pomieszczeń. Na pytanie "dlaczego" uzyskałem informację, że producent w takiej sytuacji niczego nie gwarantuje i należy kupić specjalistyczną farbę fasadową. Ta niby bardzo droga nie jest, ale "wnętrzową" farbę już mam, a tej specjalistycznej (dowolnego producenta) to nawet w okolicy kupić nie mogę. Przejmować się? Czy malować tym, co mam?
  3. Prace remontowe zostały rozpoczęte. Deski są zdjęte. Szacunki na podstawie oględzin innych w innych miejscach domu, gdzie to i owo było robione nie do końca są zgodne ze stanem faktycznym: Pomiędzy legarami jest beton wylany w taki sposób, jakby legary były traconym szalunkiem. Ale pod betonem nie ma keramzytu, a gruz silikatowy. Potwierdzają to odkrywki w kilku punktach. Całość wysmarowano tajemniczą substancją w kolorze czarnym, jakby lepikiem. Co by to nie było – skuwam to coś czarne młotkiem na sprężone powietrze (przy próbach szlifowania na małych obrotach substancja natychmiast się topi i zasyfia ściernicę). W tej chwili mam skute 2/3 podłogi. Obawiam się ruszyć legary. Pomimo, że pomiędzy nimi i betonem wydaje się istnieć pewna szczelina, żaden z nich nie drgnie (zaklinowane gruzem lub mocowane jakoś do stropu/dwuteowników). Panele sobie odpuściłem. Pójdzie gres udający deski na zaprawę CM-16 lub podobną. Beton zamierzam zagruntować, przykryć legary siatką Ledóchowskiego, przykleić listwy tynkarskie W-10 i wykonać warstwę wyrównującą z ZW-04 (ZW-08, o której omyłkowo pisałem na początku to mój błąd). Powinno to pozwolić na klejenie płytek po 48 godzinach od wylania warstwy. Czy dużo ryzykuję, pozostawiając legary? Bo że ich usuwaniem ryzykuję zniszczenie betonu i gwałtownym wzrostem czasu operacji i kosztów to wiem.
  4. Po prostu zakładam, że obserwacje z innych pomieszczeń mogę uogólnić na wszystkie drewniane podłogi. Mówimy o JEDNYM pokoju.
  5. Z tego, co mi się udało ustalić, także wnioskując z oględzin w innych w miejscach domu, gdzie to i owo było robione, wygląda na to, że legary są położone na stropie w sporych odstępach, a pomiędzy nimi jest coś twardego. Prawdopodobnie warstwa betonu na warstwie keramzytu, albo beton wymieszany z keramzytem. Ten drugi wariant wydaje się być o tyle lepszy, że usunięcie legarów nie spowodowałoby wsypania keramzytu spod betonu do przestrzeni po legarze. Nie jestem w tym zakresie specjalistą, ale wydaje mi się, że w takiej sytuacji należałoby wykruszyć i usunąć beton, a następnie i wykonać całą podłogę na nowo - albo dać nową wylewkę na istniejącym keramzycie (przeszedłby suchy jastrych?), albo zacząć od nowa bezpośrednio na stropie . A tego jednak wolałbym uniknąć z przyczyn czasowych i, cóż..., kosztowych. Jeśli natomiast mowa o podniesieniu obecnej podłogi, to zdecydowanie wolałbym tego nie robić. Istniejąca już i tak jest za wysoko, a drzwi pomiędzy pomieszczeniami są bardzo mocno cięte, żeby się nad nią mieściły. To są drzwi z drewna z dużą powierzchnią przeszklenia i obcięcie kolejnych 17mm (14mm, jeśli mowa o zastąpieniu desek płytami 25mm) zagrażałoby już ich konstrukcji (zdanie fachowca) i trzeba by było pomyśleć o wymianie drzwi na zupełnie inne. W mieszkaniu, które opuściliśmy przeprowadzając się do tego domu nie byłoby problemu: ościeżnice postawiono na podłodze i nowi mieszkańcy położyli sobie panele na istniejącym parkiecie, a drzwi nie musieli ciąć, Chyba tylko w przypadku jednego skrzydła była taka konieczność, ale zrezygnowali z tych drzwi całkowicie, więc problemu nie ma.
  6. Pacjent: podłoga z desek sosnowych na betonowym stropie. Kilka legarów, pomiędzy nimi wypełnienie z kulek, prawdopodobnie keramzytu, związane, co najmniej z wierzchu, betonem. Do legarów są mocowane (gwoździami ukrytymi we wpuście) deski o przeciętnej grubości około 28mm. Z powodów bliżej mi nieznanych w jednym z pomieszczeń deski są w wyjątkowo złym stanie. Jakby rozpadały się (jakaś biologiczna korozja?). W każdym razie mam je wymienić na coś innego. Pomyślałem o panelach. Widzę tu dwa problemy: 1) Myślę, że po usunięciu desek powinienem usunąć też legary (ich miejsce wypełniając zaprawą), ale jeśli rzeczywiście pod warstwą betonu są luźne kulki keramzytu, to rozsypią się i pewnie będzie trzeba wykonać nową posadzkę (albo fragmenty podłogi stracą podparcie), a tego wolałbym uniknąć. Czy rzeczywiście je usuwać? Jeśli tak, to jak uniknąć kłopotów? 2) Panel z podkładem i folią to jakieś 17mm. Zostaje mi do zgubienia jakieś 11mm, może 14mm w środku pomieszczenia. Można zastosować coś wyrównującego, choćby mój ulubiony ZW-08. Ale to oznacza czekanie i to raczej liczone w tygodniach na osiągnięcie odpowiednio niskiej wilgotności. Tymczasem będę mieć parę dni na całą operację. A może by tak, zamiast ZW-08 wkręcić w podłogę setki wkrętów do betonu, wypoziomować ich łebki, rozprowadzić grzebieniem coś w rodzaju CM16 i położyć 9mm płyty osb, a na to podkład i panele? Czy ma to sens? Zwłaszcza przy tak cienkiej płycie?
  7. Nie znam tego syfonu. Ale mam prysznic z syfonem o dużej średnicy. W pobliżu dna korpusu syfonu mam wyjście do kanalizacji, natomiast za funkcję syfonu odpowiadają elementy, które są wkładane do tego korpusu; mówiąc obrazowo są to: specjalny „kubek”, zatrzymujący wodę i rura stanowiąca jeden element z okrągłą tarczą (patrząc z boku wyglądająca jak wielka litera T, słupek tej litery to owa rura). Jak już wspomniałem, „kubek” zatrzymuje wodę, a rura wystająca z tarczy w dół jest w niej zanurzona. Z chwilą uszczelnienia tarczy w pierścieniu trzymającym korpus syfonu (u Ciebie byłby to ten biały pierścień widoczny na zdjęciach) za odcięcie od zapachów z rury kanalizacyjnej odpowiada woda zatrzymana w „kubku”. Zdjęcie „https://tezoja.pl/userdata/public/gfx/2b113d4cad51a215e016ac843732c92c.jpg” daje jakieś pojęcie, o czym piszę. Ale obawiam się, że to nie ten syfon. Wygląda na to, że u Ciebie brakuje elementów odpowiedzialnych za funkcję syfonu. Wydaje się, że masz dwie możliwości: zdobyć wnętrze tego syfonu lub syfon na części, albo wymienić syfon na nowy, inny, ale pasujący. Ta druga opcja może być bardzo kłopotliwa, zależnie od dostępu do syfonu od spodu. Na mój nos Twój syfon wygląda mi na coś podobnego do któregoś z Sanplastów, ale jedynie uważne oględziny i pomiary mogą to potwierdzić.
  8. Ja olewam modę i skupiam się na tym, co mi się podoba. Zwłaszcza, że moda się zmienia, a moje upodobania znacznie mniej. Ale o to właśnie chodzi kreatorom mody, żeby wydawać pieniądze na podążanie za modą. Jeden centymetr może się okazać pewnym wyzwaniem, żeby nie zabrudzić sufitu farbą z wałka. Ale robi się też odcięcia w narożniku, także bez taśmy i to się udaje. Ja stawiałbym na okolice cala. Ale to ja. Jeśli chcesz jeden centymetr, to JA dałbym wyraźnie szerszą taśmę wywiniętą na sufit i skupiłbym się na przyklejeniu taśmy na wąskim pasku przy linii odcięcia, a do sufitu kleiłbym tylko na tyle, żeby mi taśma nie przeszkadzała (nie zaczepiała o wałek).
  9. Robiłem podobnie, choć nieco inaczej: pralka stała przy drzwiach do łazienki w oddaleniu od wanny tak, że wąż spustowy z trudem do niej sięgał. Dodam, że pralka stała od strony przeciwnej do odpływu wanny. Dołożyłem drugi wąż, ale bez złączki - to była konstrukcja przewidziana do przedłużania węża pralkowego i można było nasunąć gumową końcówkę jednego węża na gumową końcówkę drugiego węża tak, że można było założyć opaskę (z czuciem!) w miejscu, gdzie znajdowały się plastik jednego węża, guma na nim umieszczona i końcówka gumowa drugiego węża. W obudowie wanny po stronie przeciwnej do odpływu wykonałem estetyczny otwór, przez który wsunąłem wąż spustowy (ściślej rzecz ujmując była to już przedłużka) i poprowadziłem go dalej pod wanną, doprowadzając do dedykowanej złączki na przelewie syfonu wannowego. Powinno działać. W każdym razie pralka nie wybuchnie;) Jeśli miałbym coś radzić, to nie przesadzaj z długością zespołu węży i pilnuj jakości połączenia węży i wysokości podłączenia do syfonu (55cm wydaje się ok).
  10. Przypomniałeś mi, dlaczego nie kleję już na A...s. Miało to miejsce pewnie jakieś ćwierć wieku temu - klej kurczył się pod płytkami: Klejąc na równej ścianie płytki 15x15 miałem w miarę równą płaszczyznę (w granicach krzywizny własnej płytek), doklejając następnego dnia nawet przy skąpej warstwie kleju pod płytkami i równając z płytkami z dnia poprzedniego kolejnego dnia miałem zauważalny uskok. Przy nieidealnie wyrównanej ścianie płytki, pod którymi warstwa kleju była nieco większa zagłębiły się w płaszczyźnie płytek nieco bardziej niż te, pod którymi kleju było nieco mniej. Klejąc na suficie wnęki i podpierając deską płytki z nieco większą warstwą kleju, następnego dnia miałem szczelinę pomiędzy deską i płytkami (to na potwierdzenie, że klej się kurczył). Warstwa kleju w granicach opisanych na opakowaniu, sposób przygotowania zaprawy zgodny z opisem tamże. Od tej pory kleję niemal wyłącznie na C...t. Podobne problemy zdarzają się, owszem, ale skala ich jest nieporównywalnie mniejsza (moim zdaniem zaniedbywalna) i pojawiają się jak dam ogromną warstwę kleju (stanowczo przekraczając zalecenia producenta) zamiast choć w miarę przygotować podłoże. Nie jestem zawodowym glazurnikiem (kleję dla siebie i najbliższej rodziny), zwykle kleję popołudniami lub wieczorami, więc po parę, w porywach paręnaście sztuk dziennie i uskoków nie widać nawet pod poziomicą lub nie przekraczają naturalnej krzywizny płytek.
  11. Mam do wykonania jakieś 5m kwadratowych utwardzenia ziemi (a właściwie piachu) w zakamarku ogrodu. Zdecydowałem się na beton. Obciążenie nie będzie duże, ale potrzebna jest płaska i równa płyta. Z uwagi na realia będzie to beton ukręcony z gotowych zapraw. Tanio nie będzie, ale przy tej ilości betonu inne opcje wcale nie są lepsze: Z betonowni trzeba wziąć wielokrotnie więcej. Do samodzielnego kręcenia z cementu i żwiru muszę kupić całą wywrotkę tegoż – cenowo wyjdzie może nawet drożej niż gotowa zaprawa, a jeszcze muszę znaleźć na ten żwir miejsce – przecież nie wysypię go na ulicę, ani na rabatki żony. Kupowanie żwiru w workach z kolei nie za bardzo jest konkurencyjne w porównaniu z gotową zaprawą. Innej opcji w okolicy nie widzę. Pewnie ideałem byłaby ekipa, która przywiezie niewielką ilość żwiru i cement oraz na miejscu, sypiąc prosto z mini ciężarówki zrobi i wyleje mi ten beton, ale zainteresowanie takim zakresem robót ze strony potencjalnych wykonawców jest, eufemistycznie mówiąc, znikome. Do wypełnienia podczas utwardzania jest dziura o głębokości sięgającej 25cm – trochę grubo. Trochę wypełnię ją odrobiną sporych kamieni polnych. Ale kamieni za dużo nie mam. Za to mam trochę (sensowną ilość jak na taka robotę) mniej i bardziej potłuczonych białych cegieł (obstawiam, że to silikat). Czy takie cegły nadadzą się pod beton, albo do zatopienia w betonie? Czy mogę sobie tylko kłopotów nimi narobić?
  12. Moje pierwsze doświadczenie z oknem plastikowym miało miejsce, jak jeszcze mieszkałem u mamy. Było to mieszkanie w prywatnym budynku/bloku. Budynek ten jest (do dziś) częścią takiej zabudowy, gdzie cały stosunkowo niewielki kwartał jest ściśle zabudowany, a do podwórek jest dostęp poprzez bramy i „tunele” w budynkach. Rodzi to pewien problem: jeśli sąsiad z przeciwnej strony kwartału pali w kotle, a wiatr wieje w stronę drugiej ściany kwartału, to dym z dużą siłą wciskany jest do mieszkań. Efekt pogłębia ściana budynków, której wiatr nie może ominąć inaczej niż wspinając się nad dach. Być może przy mniejszej przestrzeni między budynkami wiatr nie schodziłby w ogóle w dół, a przy większej – rozpraszałby się, ale wygląda na to, że gabaryty przestrzeni komuś wyszły wyjątkowo wrednie/niekorzystnie. Dopóki mieliśmy okna z PRLowskiej tandetnej produkcji, gdzie latem muchy wchodziły przez zamknięte okno, to przed sezonem grzewczym odbywała się akcja uszczelniania i oklejania. A i tak przy niekorzystnych warunkach pogodowych pokoje od strony podwórek wypełniały się gryzącym w oczy dymem. Pierwsze okno plastikowe pojawiło się w moim pokoiku, który nie dość, że mały, to jeszcze miał najgorsze okno, zajmujące 2,5m z 2,75m ściany. Przy okazji zmniejszono otwór do około metra. Wtedy nikt znajomy nie miał okien plastikowych. Znałem jedno miejsce, gdzie firma zamówiła sobie okna aluminiowe do nowego biurowca. Nie było w okolicy żadnych firm sprzedających okna PCV (jedynie GS z drewnianym badziewiem), nie było też żadnych ekip montażowych od okien i okno wstawialiśmy własnymi siłami. Efekt był powalający: okno wytrzymywało napór dymu i nawet silny wiatr niosący kłęby śmierdzącego siarką dymu nie był w stanie wcisnąć go do pokoju. W sąsiednim pomieszczeniu stare okno pozwalało poczuć różnicę. Tamto okno zresztą było wymieniane jako drugie, ale już po latach i już przez profesjonalistów. Efekt uszczelnienia był taki sam. O ile mi wiadomo, wspomniane okno do dziś jest w tym mieszkaniu, po montażu, po latach było tylko raz regulowane, jakieś dwadzieścia lat temu. Powyższa obserwacja dotyczy sytuacji ekstremalnej. Ale już moim mieszkaniu też nigdy nie miałem problemów z nieszczelnością okien plastikowych, a raczej wręcz przeciwnie – konieczne było świadome dbanie o odpowiednie przewietrzanie pomieszczeń, połączone z używaniem higrometru. Przeżyliśmy tam ze dwie „wichury stulecia”, gdzie okna nie puściły nawet grama zbędnego wiatru. A w domu… okna w moim domu są paroletnie. Nie wiem ile dokładnie liczą sobie lat, ale mniej niż dziesięć. Byle podmuch sprawia, że firanki tańczą. Regulowanie przez profesjonalistów nic nie wnosi. Zdarzyło mi się w akcie rozpaczy własnoręczne dociągnięcie okuć na maks, aż uszczelki się zdeformowały, ale przy podmuchach NAWET PRZY ZACZEPIE czuje się wiatr przeciskający pod uszczelką. Jedyna opcja, to na zimę zakleić styk ramy i skrzydła jakąś taśmą. Padło na malarską. Wówczas wiatr nie hula po pokojach, ale słychać, jak pracują taśmy. Ktoś podpowiedział mi test paskiem papieru: przycina się go uszczelką, zamykając okno i próbuje wyciągnąć. Wszędzie można porwać papier, a nie da się go wysunąć. Wiatr jednak potrafi jakoś się wedrzeć. Szczelnych mam dokładnie pięć małych okien w sieniach, garażu i poddaszu. Wszystkie pochodzą z innych dostaw niż nieszczelne pozostałe i mają inne uszczelki lub nie mają ruchomego skrzydła. Moją uwagę zwraca (o czym już pisałem) okno zakupione jako możliwie najtańsze, w którym uszczelkę trzeba pilnować, bo się przesuwa. Ale zamknięte nie puszcza nawet odrobiny powierza. Chcę wymienić wszystkie uszczelki sprawiających kłopoty okien i drzwi balkonowych na inny rodzaj. Tutaj szukam informacji, na co powinienem zwrócić uwagę, zwłaszcza, że profesjonalne firmy nie mają ochoty zmierzyć się z takim problemem i nie mówią dlaczego. Powyższe daje mi do myślenia, więc wolę dopytać niż nadziać się na problem, istnienia którego w tej chwili nawet nie przypuszczam.
  13. Problem nie dotyczy uszczelnienia przeszkleń, ale styku skrzydła (element ruchomy, otwierany okna) z ramą (element nieruchomy, zamocowany do ściany).
  14. Chcę wymienić uszczelki w oknach i drzwiach balkonowych PCV. Okna i drzwi nabyłem wraz z budynkiem. Teoretycznie full wypas - ciepła ramka, roto designo, trzy szyby, ciepły montaż, czy co tam jeszcze. Ale wszystkie termo-eko-dodatki są masakrowane przez nieudane uszczelki. Na oko wyglądają jak wałek z listewką. Wiem, że opis niewiele mówi, więc w internecie znalazłem na oko podobny produkt, oznaczony symbolem „S-1628”. Żeby ustalić, czy to to samo, musiałbym wyciągnąć uszczelkę ze skrzydła i popatrzeć na przekrój i obmierzyć, ale nie chcę zniszczyć uszczelki zanim będę miał czym ją zastąpić, ale myślę, że daje jako taki pogląd, jak w przybliżeniu wygląda uszczelka. Z uszczelkami jest problem taki, że nie sposób uzyskać szczelność skrzydeł. To znaczy: w stanie bezwietrznym są szczelne, przyciśnięta uszczelką kartka papieru w każdym miejscu mocno się trzyma, ale przy silnym wietrze podmuch od okna jest tak duży, że widać ruch firan. Okna i drzwi były wielokrotnie regulowane, nawet sam tu i ówdzie zwiększałem docisk na zimę - aż uszczelki deformowały się między skrzydłem i ramą, a i tak silny wiatr bez problemu się wdziera. Jakby pod naciskiem wiatru wałek stanowiący część uszczelki odsuwał się i przepuszczał powietrze. Nie mam wątpliwości, że jest to kwestia szczelności na uszczelkach, bo naklejenie taśmy malarskiej na połączenie skrzydła i ramy skutecznie uszczelnia okna i drzwi. Jednocześnie na poddaszu mam okno, które sam kupowałem i montowałem w ścianie szczytowej (poprzednie okno było za małe, a służy mi za wyłaz - jest pomiędzy dwoma dachami). Był to najtańszy dostępny produkt z uszczelką, która przesuwa się, bo jest luźno osadzona w swoim rowku, ale jej kształt w przekroju przypomina znak większości i wyobrażam sobie, że wiatr próbujący dostać się do środka dodatkowo dociska listek uszczelki do ramy, bo okno zachowuje bezkompromisową szczelność. Z prośbą o pomoc w kwestii wymiany uszczelek zwracałem się do firm działających w branży w okolicy. Między innymi do tych, które regulowały mi docisk skrzydeł do ram. Z jakiegoś powodu są one mocno niechętne w kwestii wymiany uszczelek na INNY model. Dlatego tutaj poszukuję informacji, na co zwrócić uwagę, co wybrać i tak dalej. Wdzięczny będę za każdą podpowiedź.
  15. Nienawidzę reklam i omijam je szeeerokim łukiem. Radio ściszam, TV, jeśli w ogóle oglądam, to z dekodera nagrywającego i pomijam reklamy, więc można powiedzieć, że mnie ta przyjemność rozczarowania rozdźwiękiem pomiędzy reklamą i rzeczywistością w tym przypadku ominęła.
  16. Moje doświadczenie z Mediaexpert jest dość pozytywne. Że dowóz, wniesienie towaru i zabranie złomu kosztuje, to wiedziałem i żalu nie mam. Alternatywą było skorzystanie z lokalnego sklepu z darmowym transportem, ale wnieś sobie sam, kierowca, jak będzie chciał i miał czas, to za drobny dowód wdzięczności może pomoże i zwykle pomaga, ale obowiązku nie ma. I tak kiedyś wylądowałem z ciężkim klamotem pod blokiem bez windy i bez opcji samodzielnego wniesienia go na drugie piętro. Na szczęście udało mi się znaleźć kogoś do pomocy, ale to po prostu kupa szczęścia. Następnym razem brałem z Mediaexpert z dostawą i zabraniem starego urządzenia. Było drożej, fakt, ale przyjechali w przybliżeniu o czasie, przynieśli i postawili towar w miejscu wskazanym palcem, odpakowali, zapytali, czy mam uwagi, zabrali stare urządzenie i opakowanie. Kolejne zakupy dużych urządzeń, już do domu, zrealizowałem w Euro. Też było profesjonalnie i sprawnie.
  17. Mam doświadczenia z grzaniem prądem: Ogrzewałem tak niewielkie mieszkanie. Z uwagi na wymiary mieszkania nie miałem pieców akumulacyjnych, ale grzejniki konwekcyjne. W rezultacie, mając w domu małe dziecko, na grzanie prądem tylko w godzinach tańszej energii mogłem sobie pozwolić co najwyżej przy niewielkich mrozach. Później wspólnota zdecydowała o założeniu ogrzewania centralnego (dom wybudowano z ogrzewaniem piecowym). Wybór był pomiędzy osiedlową ciepłownią na średni olej opałowy i kotłem na ekogroszek opalanym drobnym orzechem (przy tych mocach tak da się zrobić, niektóre wspólnoty w takie ogrzewanie weszły). Konsultacje wśród znajomych we wspólnotach, które zdecydowały się na te różne warianty ogrzewania wykazały, że kosztowo to na jedno wychodzi. Tu należy pamiętać, że z uwagi na moc kotła w porównaniu z domem jednorodzinnym dochodzą dodatkowe opłaty za korzystanie ze środowiska i wynagrodzenie dla zewnętrznej firmy obsługującej kocioł, no i nie wchodzi w rachubę zaniedbywanie przeglądów, na których, nie oszukujmy się, wielu Polaków oszczędza. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na mniej kłopotliwe i porównywalne cenowo ogrzewanie z ciepłowni olejowej (przypominam, że ciepłownia osiedlowa miała zgodę na używanie oleju tańszego – średniego). Ja przeforsowałem docieplenie budynku łącznie z tą inwestycją. Wspólnota zdecydowała się na opłacanie ogrzewania według stałej stawki miesięcznej w ciągu całego roku. Ktoś zrobił dobrą robotę, licząc te koszty, bo korekty zależne od warunków pogodowych w rozliczeniu kosztów rzeczywistych były niewielkie. Dla mnie w efekcie koszty ogrzewania w miesiącach zimnych były porównywalne do zwyżki moich wcześniejszych opłat za energię elektryczną związanej z ogrzewaniem (pomimo docieplenia 15cm styropianu!). Co oznacza, że przez parę ciepłych miesięcy dopłacałem do nowego systemu ogrzewania. Plus spłacałem swój udział w kredycie wziętym przez wspólnotę na docieplenie i wykonanie instalacji grzewczej. Jednocześnie komfort cieplny nie wzrósł i zależność od energii elektrycznej nie zmniejszyła się (pompy obiegowe też z niej korzystają). Suplement: ciepłownia osiedlowa, pierwotnie olejowa, obecnie pracuje od paru lat na gaz ziemny, w efekcie opłaty bieżące za energię cieplną przestały rosnąć, a nawet minimalnie zmniejszyły się.
  18. I twierdzę tak nadal. Instalacja sobie radzi. Nie muszę w chwili zaniku zasilania pędzić do kotłowni i wywalać opału na podłogę, zalewać wodą i tak dalej. Grzejniki jako-tako grzeją. Ale przy „rozbujanym” kotle odcięcie wężownicy jest krokiem szalonym, trzeba się liczyć z tym, że miarkownik ciągu to za mało, żeby zapobiec zagotowaniu wody - przypominam, że mam przewymiarowany kocioł. Obawiam się, że się mylisz. Przypominam, że mam wężownicę spiralną. Podczas wychładzania kotła temperatura na kotle jest niższa niż w bojlerze w połowie wysokości wężownicy co najwyżej o kilka stopni. Cieplejsza ma szansę być tylko ta woda, która jest ponad wężownicą. Jeśli spóźnię się z zamknięciem zaworu na wężownicy aż do momentu pierwszego (nie mówiąc już o następnych) zatrzymania pompy CO, to mam dwa wyjścia: albo ponownie rozpalam kocioł samym drewnem, żeby odbudować temperaturę w bojlerze (wymagane, jeśli do tego doszło przed wieczornymi zabiegami higienicznymi), albo włączam grzałkę na noc (jeśli wszyscy są już umyci na noc). Projektowane rozwiązanie ma wyeliminować ten problem i nie stworzyć innych. Pompa jest załączana gdzieś między 40, a 50 stopni. Musiałbym poobserwować termometr na kotle, bo podziałce wokół pokrętła na sterowniku średnio ufam. Miarkownik jest wyregulowany tak, żeby na kotle temperatura nie przekraczała siedemdziesięciu paru stopni, przy czym staram się prowadzić spalanie w taki sposób, żeby miarkownik nie musiał całkowicie dławić dolotu powietrza, albo by przynajmniej czas całkowitego zamknięcia dolotu powietrza przez miarkownik był możliwie krótki. Z jednej strony redukuje to ryzyko zagotowania wody, z drugiej - dzięki temu prawie nie osadza się sadza na ścianach kotła.
  19. Grawitację miałbym sprawną, jak bym miał gałązki 3/4cala lub calowe i odpowiednio większe piony, najlepiej bez zaworów. Tymczasem instalacja powstała z gałązkami pół cala i grzejnikami płytowymi bez zaworów i szybko okazało się, że tak na dłuższą metę nie będzie działać i zamontowano pompę. Ja wymieniłem grzejniki płytowe na kaloryfery aluminiowe i dałem zawory, zwykłe zawory termostatyczne na gałązce zasilającej i zawory odcinające na inbus na gałązce powrotnej, gałązki są teraz z PP 20. Całość jakoŚ działa na grawitacji, ale szału nie ma. Jeśli zawór będzie zamknięty, to oznacza rozpalanie kotła, albo jego powolne wygasanie (temperatura CO spada poniżej od temperatury w bojlerze). W takich okolicznościach problemu nie ma, a podczas "normalnej pracy" zawór będzie otwarty. Zbiornik jest niezbyt duży, bo kupowała go osoba mieszkająca samotnie, a i tak najczęściej używała małych podgrzewaczy przepływowych. Teraz ze zbiornika korzystają trzy osoby i z objętością szału nie ma. Może nie na tyle, żeby od razu myśleć o wymianie bojlera na większy, ale powinniśmy możliwie mocno go nagrzewać, skoro robimy sobie dłuższe przerwy w grzaniu (dotyczy kotła w sezonie grzewczym i grzałki poza sezonem grzewczym - wówczas korzystamy z tańszej energii nocą).
  20. Właśnie dlatego nie chcę zaworu zwrotnego w obwodzie wężownicy. Po pierwsze: przy zaniku zasilania rażąco wzrośnie ryzyko zagotowania wody w kotle (potwierdzone przez życie). Po drugie: woda w bojlerze w chwili zaniku cyrkulacji, po wyłączeniu pompy przez sterownik, będzie miała znacznie niższą temperaturę. W przypadku zaworu z napędem obrotowym odcięcie wężownicy nastąpi dopiero wtedy, gdy zacznie spadać temperatura na kotle. Zanik napięcia niewiele tu zmieni z punktu widzenia bezpieczeństwa, bo zawór się nie zamknie z uwagi na brak zasilania. Ponadto, przy działającym zasilaniu, jest szansa na możliwie najcieplejszą wodę w bojlerze. Wprawdzie mogę podnieść temperaturę progową sterownika, ale obecna nastawa jest pewnym, wypracowanym metodą prób i błędów optimum, zapewniającym możliwie najlepsze wykorzystanie paliwa i jak najlepsze ogrzewanie pomieszczeń w istniejących warunkach.
  21. Ogrzewanie mam rozwiązane zupełnie zwyczajnie, standardowo: Pompa, jak zwykle w takich instalacjach, włączana jest przez sterownik, o ile temperatura wody na wyjściu z kotła jest wystarczająco wysoka. Jeśli temperatura jest niższa lub nie ma zasilania, woda musi radzić sobie sama i w tym celu zastosowano zawór różnicowy, otwierający przepływ wodzie, gdy pompa jest zatrzymana - w takiej sytuacji instalacja pracuje grawitacyjnie. Zaniki napięcia zwykle nie zdarzają się każdego dnia, ale na tyle często, że są elementem mojego życia, który muszę uwzględniać. Po prostu mieszkam na takim nieco wysuniętym osiedlu, gdzie lubią się palić bezpieczniki przy transformatorze i nieszybko są wymieniane. Ponadto odnoszę wrażenie, że zakład energetyczny wyłącza zapobiegawczo piętnastkę, jak jest gorsza pogoda (burza, wiatr).
  22. Gdybym chciał mieć popielate ogrodzenie, to bym takie kupił, a wtedy nie miałoby znaczenia, że impregnat pokrywa je mgiełką.
  23. Po zapoznaniu się z treścią w linku nasuwają mi się następujące spostrzeżenia: Zaproponowany tam zawór z elektromagnesem może działać za szybko w stosunku do zaworu kulowego z napędem obracającym, a pozostawanie otwartym lub zamkniętym podczas zasilania uniemożliwi sensowne używanie po zaniku zasilania. Analogiczny sterownik znajduję w internecie jako sterownik różnicowy, jednak wszystkie odnalezione przeze mnie sterowniki zakładają współpracę z pompą, domyślam się, że w rachubę wchodzi też zawór z elektromagnesem, ale nie napęd sterowany trójprzewodowo. Do napędu w wersji dwuprzewodowej nie jestem przekonany, częściowo z powodów jw, a wersja czteroprzewodowa wymagałaby przeróbek w starowniku, podobnie, jak w przypadku wersji trójprzewodowej. Ewentualnie należałoby dołożyć dodatkowy zewnętrzny przekaźnik. Czy nie lepiej więc, jeśli już przerabiać, to przerabiać sterownik, który mam i wiem, co zawiera, a więc wiem, że poradzę sobie z przeróbką? Chętnie poznałbym opinie osób, które znają w praktyce, na przykład eksploatują taki układ. Zastanawiam się, czy histereza sterownika pompy CO zaadoptowanego do pracy jako różnicowy będzie wystarczająca.
  24. Wężownica bojlera jest włączona równolegle do pętli obsługujących kaloryfery i przepływ przez nią jest wspomagany przez pompę CO, o ile ta jest włączona. Nie chcę rezygnować z grawitacji, zwłaszcza, że mam znacząco przewymiarowany kocioł (proszę się mnie nie czepiać z tego tytułu - od czasu zainstalowania kotła dom dwa razy zmieniał właściciela, więc mój wpływ na dobór kotła był żaden), a zaniki zasilania są problemem, z którym muszę się mierzyć na co dzień. Swobodny przepływ wody przez wężownicę przy takim sobie obiegu grawitacyjnym jest kluczowy dla pracy kotła w warunkach braku zasilania. Wiem, że mogę kupić przetwornicę, duże akumulatory, inwestować w pompy i wypasiony sterownik. Tylko każdy z tych składników kosztuje więcej niż cały projekt, który zaplanowałem.
×
×
  • Utwórz nowe...