O ile kolekcję kubków mogłabym jeszcze ostatecznie zobaczyć, o tyle kolekcji biletów autobusowych już nie Nie wiem, czy można to nazwać kolekcjonowaniem - z psychopatyczną pasją zbieram książki, najczęściej te, które już się do niczego nie nadają, dla mnie wciąż są coś warte. Zwykle są to klasyki typu Anna Karenina czy normalne książki, jak podręczniki fizyki teoretycznej, ale czasem trafi się coś naprawdę super: historia archeologii niemieckiej, pisana gotykiem; XIX-wieczna encyklopedya ('troglodyta, albo orangutang - małpa z Azyi'); album zbiorów Muzeum Petersburskiego; książka-komiks z NRD i wiersze Petrarki po rosyjsku. I chociaż sprawia mi to wiele radości, muszę powiedzieć, że jest to forma zaśmiecania sobie mieszkania. Bo ja nie jestem w stanie przejść obojętnie obok żadnej książki, podczas gdy powinnam sobie zostawić te wartościowe lub cenne, a resztę wywalić (zrobiłam tak w końcu z Władcą Pierścieni w pierwszym wydaniu Łozińskiego - sama kupiłam za 80 zł, ale nie mogłam przebrnąć przez ten syf). A książki są już wszędzie, od podłogi po sufit, na stole i w skrzyni łóżka...